Weronika Buczna, żyrardowianka, przez 14 miesięcy mieszkała w jednej z najbiedniejszych dzielnic Limy – La Ensenada , oddalonej o prawie 12 tysięcy kilometrów od swojego polskiego domu. Zanurzyła się w codzienność jej mieszkańców, dzieląc z nimi radości i troski. Jako wolontariuszka Fundacji Domów Serca, międzynarodowej katolickiej organizacji misyjnej, towarzyszyła im w trudach życia, dając współczucie i pocieszenie. To nie była typowa misja – to była podróż, która zmieniła nie tylko jej życie, ale także życie ludzi, którym pomagała. Weronika opowiada o swojej pracy w „Domach Serca", organizacji, która skupia się na pomocy emocjonalnej, duchowej i wsparciu w codziennych potrzebach, nie oczekując niczego w zamian. Trudno opisać ten wyjątkowy czas w jednej rozmowie – to historia pełna emocji, wrażeń i cudów. Cudów, ponieważ Weronika nie tylko doświadczyła codziennego życia w ubóstwie, ale także swoją obecnością, serdecznością i uwagą dała wielu osobom siłę do zmiany.
– Jak wyglądał Twój typowy dzień jako wolontariuszki w Limie?
- Nasz dzień jako wolontariuszy rozpoczynał się o 7 rano, kiedy szłyśmy do kościoła na mszę. Znajdował się on dwie ulice od naszego domu, ale droga prowadziła pod górę. Po powrocie jadłyśmy śniadanie – każda z nas miała wyznaczone dni, w których pełniła dyżur w kuchni i gotowała dla wszystkich. Po śniadaniu do naszego domu zaczynali przychodzić mieszkańcy dzielnicy. Nasze drzwi były zawsze otwarte, a wizyta w naszym domu była czymś naturalnym. Przychodziły do nas osoby potrzebujące wsparcia – zarówno w codziennych sprawach, jak pomoc w szpitalu czy nauce dzieci, jak i po prostu towarzystwa. Niektórzy przychodzili się pomodlić, a dzieci bawić się wspólnie na podwórku. W przedpołudniowych godzinach nasz dom tętnił życiem i otwartością. Po południu jadłyśmy obiad, na który często zapraszałyśmy kogoś z dzielnicy. Następnie wychodziłyśmy razem do mieszkańców – pukałyśmy do drzwi, czasami niezapowiedziane. Ludzie organizowali dla nas spotkania, na których wspólnie gotowaliśmy – Peruwiańczycy uwielbiają gotować i jeść. Było to dla nich czymś tak naturalnym jak odwiedzanie bliskich czy przyjaciół. My stawałyśmy się przede wszystkim osobami, które słuchały, a mieszkańcy dzielili się z nami tym, co aktualnie działo się w ich życiu. Te wizyty pozwalały nam budować głębokie, autentyczne relacje oparte na bezwarunkowej przyjaźni. W naszej dzielnicy mieszkało wiele starszych osób, które regularnie odwiedzałyśmy i którym pomagałyśmy w codziennych sprawach. Co dwa tygodnie jeździłyśmy do szpitala – Narodowego Instytutu Zdrowia Dziecka w Peru. Odwiedzałyśmy tam dzieci, po prostu spędzając z nimi czas i dając im swoją obecność. Również raz na dwa tygodnie odwiedzałyśmy schronisko dla samotnych kobiet, gdzie towarzyszyłyśmy mieszkankom w rozmowach i codziennych obowiązkach. Nasza pomoc była bardzo prosta – dawałyśmy przede wszystkim czas, uwagę i obecność.
– Okazuje się, że obecność i uwaga drugiego człowieka potrafią zdziałać cuda. Ty doświadczyłaś wielu takich cudów wśród swoich peruwiańskich przyjaciół. Możesz nam o nich opowiedzieć?
- Jest kilka osób, które w niezwykły sposób zostawiły po sobie ślad w moim sercu. Jedną z nich jest Lidia. Kiedy przyjechałam do Peru, została mi przedstawiona jako przyjaciółka naszego domu – ktoś, kto kiedyś był bardzo blisko, ale od jakiegoś czasu zmagał się z silną depresją i praktycznie nie wychodził z domu. Ponieważ żyła w ubóstwie, nie było jej stać na leczenie, dojazdy do szpitala ani zakup leków. Na początku widziałam jedynie jej dom, ponieważ nawet nie chciała do nas wyjść. Bardzo zależało nam na tym, by pokazać jej, że o niej pamiętamy i jesteśmy blisko. Za każdym razem, gdy przechodziłyśmy obok jej domu, pukałyśmy do drzwi, pokazując, że się troszczymy i pytając, czy czegoś potrzebuje. Początkowo nie odpowiadała, ale z czasem zaczęła odzywać się zza drzwi. Później zaczęła wpuszczać nas do środka, wstawać z łóżka, a w końcu nawet wychodzić przed dom, by z nami porozmawiać. Pamiętam ten wyjątkowy moment, gdy po raz pierwszy sama przyszła do naszego domu. To było niesamowite! Cieszyłyśmy się tak, jakby wracał do zdrowia ktoś z naszej rodziny. Widziałam, jak powoli odzyskuje siły i to było piękne. Chciałyśmy pomóc jej w sposób, który pozwoliłby jej na samodzielność. Zamiast dawać jej pieniądze, udostępniłyśmy jej miejsce przed naszym domem, gdzie mogła sprzedawać limonki i ubrania. Stopniowo zaczęła uczęszczać do psychologa i przyjmować leki. W dniu mojego wyjazdu z dzielnicy Lidia przyjechała, mając na głowie piękną różową opaskę. To było dla mnie coś wyjątkowego, ponieważ Peruwiańczycy często nie dotrzymują słowa i nie mają poczucia czasu – zdarzało się, że Lidia mówiła, że przyjdzie, ale potem nie przychodziła. Tym razem jednak przyszła się ze mną pożegnać. Gdy zapukała do drzwi i ją zobaczyłam, poczułam ogromne szczęście. Lidia to osoba, która zapisała się w moim sercu. Codziennie o niej myślę, szczególnie w chwilach, gdy sama napotykam trudności. Przypominam sobie wtedy jej niezwykłą siłę i piękno.
Całą rozmowę z Weroniką przeczytacie Państwo w bieżącym wydaniu ŻŻ.
Brak komentarza, Twój może być pierwszy.
Dodaj komentarz